rano jest zimno i mgliście. Wiewióreczka skacze żwawo, Robi na zimę zapasy. Zbiera orzechy, żołędzie, Odwiedza dalekie lasy. Ref: A jesień chodzi po lesie… Drepcze jeżyk, sapie, wzdycha, Liście mięciutkie gromadzi. Gdzie spędzi długi czas zimy, Jeżyk nikomu nie zdradzi. Ref: A jesień chodzi po lesie… Układ Słoneczny - piosenka Kobieta patrzy na jednego mężczyznę, rozmawia z drugim, a myśli o trzecim. (George Bernard Shaw) Cały świat i wszystko na nim jest piękne, ale najpiękniejsza jest kochająca kobieta. (Mahomet) Gdzie kilka kobiet weźmie się za sprawę jednej, tam żaden mężczyzna pochlebiać sobie nie może, aby im mógł stawić czoło. Nasze przedszkole Misją Przedszkola Miejskiego nr 10 m. Jana Pawła II w Olsztynie jest tworzyć i wdrażać innowacyjną ofertą edukacyjną, która sprawi, że opieka wychowanie i edukacja będzie dla dzieci szczególnie pasjonująca a przedszkole nowoczesne i otwarte na zmiany, które stawia nam dzisiejszy świat. Córka ma zatem czas na odpoczynek, zabawę. Minusem są dojazdy. Pewnym problemem jest zima i czas, kiedy wstaje się i wraca, gdy jest ciemno. Szkoła, do której chodzi córka, jest przewidziana na 12 lat. Jednak nie wyobrażam sobie, że córka będzie 12 lat dowożona przez rodziców do szkoły. Trzeba się będzie jakoś inaczej eGospodarka.pl › Przetargi › Przetargi Opoczno › Pełnienie funkcji Koordynatora projektu oraz Asystenta koordynatora ds. rozliczeń finansowych projektu w ramach projektu pt.Przedszkole moim drugim domem w ramach Priorytetu IX, Działanie 9.1., Poddziałanie 9.1.1 Zmniejszanie nierówności w stopniu upowszechniania edukacji przedszkolnej Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki. W poniedziałek gościliśmy w przedszkolu Panią Paulinkę, mamusię naszej Uli, która przyszła do nas wraz z Antosiem (jeszcze nie tak dawno naszym przedszkolakiem) i Franiem, braćmi naszej Urszuli. Według mnie szkoła jest moim drugim domem, ale tylko w pewnym sensie. W szkole uczymy się wiele nowych rzeczy, spotykamy się ze znajomymi i jemy przykładowo drugie śniadanie, jednak w domu śpimy oglądamy telewizję, gramy na komputerze, robimy te wszystkie czynności, których nie możemy robić w szkole. Szkoła jednak nie może Reżyser "365 dni" Tomasz Mandes zaprosił Simone do kolejnego filmu, kręconego tym razem nie we Włoszech, a na Helu, który w obiektywie Bartosza Cierlicy wyglądać będzie spektakularnie. "Heaven in Hell" to trzeci film w dotychczasowej aktorskiej karierze Susinny. – Polska stała się moim drugim domem – mówi w rozmowie z WP. OGRÓD PRZEDSZKOLNY Najbliższym środowiskiem przyrodniczym jest dla dziecka ogród przedszkolny, który służy poznawaniu przyrody, ponieważ spełnia funkcję poznawczą, estetyczną i rekreacyjną. Dzieci mają do dyspozycji duży ogród z huśtawkami, piaskownicami i „ciuchcią”. W ogrodzie jest również górka zjazdowa i letni basenik. Piosenka PRZEDSZKOLE – DRUGI DOM Gdy dzień wstaje i wita świat, ranną porą wstaję i ja. Mama pomaga ubierać się, do przedszkola prowadzi mnie. Ja chodzę tam co dzień, obiadek dobry jem, a po spacerze, w sali wesoło bawię się. Kolegów dobrych mam, nie jestem nigdy sam, przedszkole domem drugim jest. Czasem rano trudno mi wstać. 9mN0Vb. Przedszkole drugi dom Gdy dzień wstaje i wita świat Ranną porą wstaję i ja. Mama pomaga ubierać się Do przedszkola prowadzi mnie. Ref. Ja chodzę tam co dzień, obiadek dobry jem. A po spacerze w sali wesoło bawię się. Kolegów dobrych mam, nie jestem nigdy sam. Przedszkole domem drugim jest! Czasem rano trudno mi wstać chciało by się leżeć i spać. Lecz na mnie czeka auto i miś. W co będziemy bawić się dziś? Ref. Ja chodzę tam co dzień... Zamiast mamy panią tu mam. Bardzo dużo wierszyków znam. Śpiewam i tańczę wesoło mi. I tak płyną przedszkolne dni. Ref. Ja chodzę tam co dzień... Naprawdę chcielibyście wiedzieć, co się dzieje z waszymi dziećmi po tym, jak odprowadzacie kochane maleństwo do przedszkola? Myśleliśmy, że to my nie mieliśmy szczęścia do żłobka i przedszkola. Niestety, złe traktowanie dzieci w polskich placówkach, to chyba jednak praktyka bardziej powszechna niż nam się wydawało. Po naszym wczorajszym wpisie na blogu pojawiło się od Was wiele komentarzy, zarówno ze słowami wsparcia, jak i z komentarzem, że przesadzamy. Dostaliśmy także list od dziewczyny, którą znamy od wielu lat. Pracowała jako nauczycielka przedszkolna. Za jej zgodą publikujemy obszerny fragment bolesnego wyznania. Szczerze mówiąc, nie wiemy co na to poradzić. Ale chyba lepiej wiedzieć, niż łudzić się, że jest świetnie. I pewno warto byłoby podawać za wzór jakieś fajne placówki nad Wisłą. Przedszkola, w których dzieci są traktowane jak ludzie, a nie jak balast. Może też warto popatrzeć jak to robią w Anglii, Niemczech czy Hiszpanii i coś przeszczepić na nasz grunt. Do cholery, od końca PRL-u minęło już wystarczająco dużo czasu, by przestać zasłaniać się dziedzictwem komunizmu! A najbardziej przerażające jest to, że złe wzorce są wciąż powielane i replikują się w kolejnych pokoleniach. Ale od początku… „Pracuję w szkole ale od 20-lat dorabiam w przedszkolach… Przez tyle lat miałam styczność z kilkudziesięcioma, więc wiem, o czym piszę. Uchylam rąbka tajemnicy. Jak to wygląda od wewnątrz w przedszkolach państwowych: Generalnie w dupie ma się rodziców. Przytakiwanie i zapewnienia, służą tylko temu, żeby się rodzić odpie…ił i nie poleciał “wyżej” ze skargą. Latanie wyżej skutkuje odebraniem dyrektorce przyznawanej corocznie “nagrody dyrektora” (parę “tysi”) i dodatków motywacyjnych nauczycielom (200-600 zł). Plus kontrola, która wywraca przedszkole do góry nogami i wprowadza atmosferę piekła na ziemi. W dupie ma się dzieci. Niestety. Ich potrzeby (indywidualne zwłaszcza), nie są brane pod uwagę. Są “ramy” i dzieci mają nie wystawać poza obrazek… NAJWAŻNIEJSZE to porządek w papierach. Dzienniki, plany, programy, “tony papierów, tony analiz”, spisywanie godzin wejścia i wyjścia z przedszkola, zliczanie frekwencji, arkusze obserwacji. Jednym słowem biuro. Jest ramowy plan dnia, jest gotowiec scenariusza z przewodnika metodycznego, przeprowadza się zajęcie, wychodzi na dwór, wraca je obiad (tu następuje wymiana nauczycieli, których kompletnie nie interesuje, co kto zrobił, osiągnął, no chyba że dzieciak rozbił głowę drugiemu i jest widmo afery…), są zajęcia dodatkowe, u małych leżakowanie, podwieczorek i upragniona chwila – przebieranie nogami, żeby wyjść jak najszybciej. Oraz zakłady, który “cholerny tatuś znowu wpadnie pięć minut przed zamknięciem”. W opinii nauczycieli, dzieci powinny być odbierane zaraz po podwieczorku tj ok Dziecko generalnie jest zbędnym balastem, “drącym się”, “latającym jak oszalałe” albo “niedojdą”, która “rozwala pracę grupy”. Panie, tak jak opisała Magda, to przeważnie pokrzykujące, wiecznie rozjuszone i niezadowolone osóbki, z objawami klimakterium już od 25 roku życia. Potrafią szarpać, wyzywać, drą się takim charakterystycznym “bazarowym” głosem. Tak to wygląda od środka. Na zewnątrz, do szaleńca, który przyjdzie spytać o dziecko, panie silą się na uśmiech i zasłaniając grupą, szybko kończą rozmowę. Aaaa… i najważniejsze, musi być występ, czy dzieci lubią, czy chcą i potrafią – nie ma znaczenia. To się robi “pod rodziców”, jak stoi w półkolu i śpiewa, tańczy, recytuje, to świadczy o tym, że jest to “znakomita placówka”. Im dłuższy występ – tym lepsza. W przedszkolu prywatnym jest zupełnie inaczej. Panuje atmosfera “snucia” i ogólnej degrengolady. Zatrudnione nauczycielki (żeby obniżyć koszty), to dziewczyny 2-3 rok licencjatu, bez doświadczenia i wiedzy (niestety, obecny program na studiach pedagogicznych, to porażka, praktyki-żenada), owe dziewczątka, jak muchy w smole, z wiecznie przyklejonym uśmiechem do twarzy “przelewają” się, powolne ruchy, dłuuuuugie rozkładanie zabawek, dłuuuugie otwieranie książeczek, nie krzyczą, nie strofują… uśmiechają się. Akceptują każde zachowanie, ale nie mają chyba świadomości, że “podążają za dzieckiem” bo jest taka metoda wychowawcza. Po prostu są miłe i grzeczne bo muszą zarabiać na studia. Tu chętnie rozmawia się z rodzicem (wymóg odgórny dyrektorki, plus pranie mózgu), nigdy nie ma problemu, zawsze “był grzeczny, zjadł, bawił się, byliśmy na dworze”. Charakterystyczny jest język, jakim się młode panie posługują… niestety, w sporej większości NIE jest to poprawna polszczyzna. Wziełeś, poszłeś, kerownica, ksionszka, bendom, zrobio itp. Jest tez “powiem rodzicĄ” Panuje zasada: rodzic płaci, wszystko ma być super. Jest zazwyczaj dobre jedzenie, wyposażenie, ładne zabawki, dobrze urządzony plac zabaw, instrumenty perkusyjne z atestem. W państwowych też są, ale rodem z lat 70-tych… połamane, nie działające. Program, który się tu realizuje, to fikcja… Ma być bezproblemowo i bezpiecznie. Choć te młode damy są o wiele bardziej empatyczne, od rozjuszonych bab z państwowego (mam wrażenie, że te ostatnie pracują za karę) i np. przytulają dzieci, ukoją w płaczu. Pracują ok. 8 godzin, czyli drugie tyle co baby w państwowym. Brak tu zasad, energii, stanowczości, konkretnego programu, ot, taka ciepła przechowalnia na wolnych obrotach. Dziecko stanowi tu tylko obiekt do pielęgnacji, żeby miało czystą buźkę, suche majty, żeby zjadło… natomiast dzieci “problemowe” są odbierane ciepło, ale bez zrozumienia (“wie pani, ten nowy, to taki dziwny, on taki wzrok ma nieobecny i z dziećmi nie chce się bawić”) i zazwyczaj dzieciak, zamiast integracji, idzie z “ciocią” do drugiej salki i tam bezpiecznie zanurza się w swoim świecie, a rodzic otrzymuje informację, że “wszystko było OK”. Nie ma problemu i nie ma psychologa. A w państwowym jest, na jakiejś ułamkowej etatu, ale jest… To dopiero WSTĘP z powodzeniem mogłabym napisać książkę… Tak na marginesie, czasami woźne mają więcej oleju w głowie i umiejętności wychowawczych, niż nauczycielki. A spróbowałbyś nazwać te panie przedszkolankami… Uuuuuu… żywy byś nie wyszedł z “placówki”. Pozdrawiam i… trzymajcie się swoich planów”. Sergiusz Pinkwart Dziennikarz, podróżnik, pisarz, laureat Nagrody Magellana, z wykształcenia muzyk klasyczny. Napisał ponad 25 książek i tysiące artykułów, przeprowadził setki wywiadów z największymi światowymi gwiazdami. Gra na skrzypcach i altówce, prowadzi eventy, pilotuje wyprawy. Z każdej podróży przywozi niesamowite opowieści i przepisy na lokalne dania. Zanim wyprowadziliśmy się pod miasto, mieszkaliśmy w domu prawie w samym centrum Kielc. Podstawówkę miałam po drugiej stronie ulicy, okna naszego starego domu wychodziły na boisko szkolne. Na przerwach chodziłam do domu na kanapki, po lekcjach bardzo często odwiedzali mnie koledzy z klasy, w końcu mieszkałam najbliżej szkoły. Wszystkie domowe próby do teatrów czy akademii odbywały się u mnie w domu. Dobrze te czasy wspominam. Mam dwoje starszego rodzeństwa, rodzice zdecydowali o kupnie większego domu. Siostra i brat byli już na studiach, ja szłam do gimnazjum. Dnia wyprowadzki nie kojarzę, to trwało jakiś czas. Pamiętam, że długo było tak, że ja z mamą zostawałam w starym domu, a tata z bratem już poszli do nowego i coś tam kończyli, szykowali, urządzali. Z wielkim oporem, ale na koniec i ja z mamą poszłyśmy do domku pod miasto. Miałam tam swój duży pokój z balkonem, nawet mi się podobał. Wcześniej dzieliłam pokój z siostrą na poddaszu, ale nie przeszkadzało mi to, jej i tak nigdy nie było, studiowała w Krakowie. Dostałam się do gimnazjum w centrum Kielc. Nie było opcji, żebym od samego początku jeździła do szkoły sama autobusem. Zawsze się śmiałam i mówiłam, że tata został moim osobistym kierowcą. W tych latach prowadził swoją firmę, mógł sobie pozwolić na wyjścia z pracy w celu przywiezienia/zawiezienia mnie do szkoły, ze szkoły, na angielski, do koleżanki, na konie. Kiedy tata nie mógł, to woził mnie starszy brat, a kiedy brat miał zajęcia na uczelni, to podróżowałyśmy z mamą autobusem. Czasami, kiedy tata odbierał mnie ze szkoły, zabierał też jakąś moja koleżankę do mnie do domu w odwiedziny. Ale to bardzo rzadko. Bo potem trzeba było tę koleżankę odwieźć do miasta, a tata był już zmęczony. Zakolegowałam się z równolatkami z mojej wsi i całą jesień, wiosnę i lato, kiedy inni chodzili do kina, teatru, kawiarni, my wystawaliśmy na przystanku. Zimą też się wystawało, tylko strasznie zimno było. Paliło się papierosy, narzekało na życie, jedyną atrakcją był przejeżdżający co jakiś czas autobus. Każdy planował studia w mieście. Ja wybrałam Warszawę. Po roku mieszkania pod miastem miałam tylko jedno marzenie - że zrobię prawo jazdy od razu, gdy tylko będzie to możliwe. Pierwsza w klasie miałam samochód i prawo jazdy, dostałam od taty stare, kilkunastoletnie Deawoo, zajeżdżałam ten samochód do końca liceum. W sumie na dobre mi to wyszło, bo jestem świetnym kierowcą. Odkąd skończyłam 18 lat, wszędzie jeżdżę samochodem. W aucie miałam wszystko: buty, ubrania, cieplejsze kurtki, kosmetyki, książki, derki dla konia, zimą wszystkie akcesoria do odśnieżania. Mogę powiedzieć, że żyłam w samochodzie. Jak widziałam sąsiadkę brodząca w śniegu w drodze na przystanek, to zawsze podwiozłam ją do Kielc. Przez to, że tak dużo i codziennie prowadziłam wóz, rzadko piłam alkohol, to akurat mi wyszło na zdrowie. Nie cierpiałam z tego powodu, że nie mieszkam w mieście. Mnie uratował samochód, dzięki temu, że prowadziłam, mogłam bywać w mieście, spotykać się z koleżankami. Nie wyobrażam sobie jednak, jak wyglądałaby moja podstawówka, gdybym musiała do szkoły dojeżdżać autobusami. W podstawówce miałam dużo koleżanek, bardzo się razem trzymałyśmy, i w szkole, i po szkole, ale też wszystkie mieszkałyśmy w promieniu kilometra. Do dzisiaj dziewczyny, które poznałam w podstawówce, są moimi serdecznymi koleżankami. Powinno cię również zainteresować: 1900 zł rocznie - tyle średnio kosztuje rodzica "darmowa" podstawówka dziecka. Na co idą te pieniądze?